.

.

sobota, 1 kwietnia 2023

"Chołod" Szczepan Twardoch

 

Ze Szczepanem Twardochem nigdy nie było mi po drodze. Do niedawna moja znajomość jego twórczości ograniczała się do "Epifanii Wikarego Trzaski", którą choć wspominam dobrze, nie sprawiła, że zapałam ogromną miłością do tego autora.

"Chołod" jest już moim drugim podejściem do Twardocha i tym razem naprawdę udanym. 

Historia Konrada Wilgemonowicza jest zarówno niezwykła jak i zwykła. Przybłęda, który nigdzie nie jest u siebie, nie wie, kim tak naprawdę jest, urzeczony rewolucją wyrusza do Rosji bolszewickiej, gdzie walczy za komunizm, w końcu zakłada rodzinę, ustatkowuje się, ażeby na koniec zostać przemielonym przez obozowe tryby. 

Historia jak wiele, a jednak Twardochowi ukrywającemu się za konwencją biografii udaje się nas zaskoczyć, a nawet nie tyle zaskoczyć, co poruszyć w nowy sposób i tym samym swoiście uaktualnić tematy, które wydawało się obrosły nimbem czasu. 

Twardoch za pomocą kostiumu historycznego na nowo dekonstruuje nam istotę człowieczeństwa. Widuch maniakalnie w swoim pamiętniku zadaje sobie pytanie czy jest "czełowiekiem" czy nie. Poznając jego losy i ludzi, którzy się o niego otarli można dojść do wniosku, że Widuch źle to sformułował. Powinien pytać czy coś takiego jak człowiek w ogóle istnieje. 

I zdaje mi się, że sam Twardoch doszedł do podobnych wniosków i stąd powstał Chołod. 

I tu autor czerpię z konwencji dobrze znanej literaturze, czyli utopii. 

I w pierwszej chwili myślimy, że ta część powieści pójdzie już utartym szlakiem, jednak Twardoch konsekwentnie kreuje swój literacki świat. Chołod nie jest utopią. Nie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Nie jest to ani Atlantyda, ani  stworzona rodzimą ręką wyspa Nipu. Nie przyświeca mu idea niesienia kaganka oświaty, nie ciąży mu dydaktyzm. 

Twardowski Chołod to zimne piekło, które bohaterom jedynie zdaje się rajem.  I nietrudno im się dziwić, wszakże  porównali go  do stalinowskiej Rosji i obozowej rzeczywistości. 

Jednak i Chołod ku utrapieniu bohaterów zniknie zmiażdżony sierpem i młotem. 

Koncepcja świata według Twardocha to coś, co mnie zafascynowało w tej powieści najbardziej. Zdaje się wypływać z niego absolutny pesymizm i poczucie wszechobecnego zła. Nawet nie walki dobra ze złem, a po prostu czystego zła, przed którym nie ma ucieczki. I to powracające pytanie zadawane samemu sobie przez Widucha czy jest czełowiekiem, zdaje się tak naprawdę pytać, czy można mieć w sobie dobro i je czynić. 

Na końcu Widuch staje przed ostateczną próbą, którą jednak wygrywa. 

Abstrahując od głównej fabuły, zafrapowała mnie w tej książce jedna rzecz. Obraz samego siebie poczynionego przez autora. Otóż Twardoch opisuje się nam jako człowiek zbłąkany (dlaczego już nam nie wyjaśnia), który dla osiągnięcia jakiegoś spokoju ducha opuszcza rodzinę, żeby samemu podróżować po Grenlandii, po to, aby  się sprawdzić i uciec. To wraz z paroma szczegółami z pamiętnika Widucha sprawia, że można zadać sobie pytanie, czy Twardoch próbuje na kogoś pozować, czy jednak rzeczywiście pomimo już ładnego wieku dalej tkwi w jakiś kompleksach na temat swojej męskości. 

Ciężko mi to orzec, ale podejrzewam, że za parę dekad powstanie o tym bardzo gruba książka

poniedziałek, 7 listopada 2022

"F_cking Bornholm"

 


"F_ucking Bornholm" jest chyba jedną z najgłośniejszych premier filmowych tego roku.  I na starcie przyznam, że nie będzie to najbardziej udana produkcja polskiego kina. 

O ile na początku, zasiadając do tego filmu obawiałam się, że będzie to taki typowo "lewicowy" film, tak w tym zakresie mile się zaskoczyłam. "F_ucking Bornholm" nie stawia łatwych ocen, jednoznacznie nie wartościuje i daje dość szerokie pole do interpretacji. 

Sedno fabuły "F_ucking Bornholm" zostaje nam zarysowane już w pierwszej scenie. Jeden z uczestników na tytułową duńską mówi zwraca uwagę swojej dużo młodszej partnerce, że powinna okazać wyrozumiałość ich towarzyszce, bo (cytuje) " Nie skończyła studiów, nie poszła, nigdy do pracy i dzieci to cały jej świat". W domyśle, co potwierdza zbolała i zmęczona twarz Agnieszki Grochowskiej(Odtwórczyni głównej roli), nasza główna bohaterka jest sfrustrowana i nieszczęśliwa. Bardziej jednak mnie pasuje określenie wypalona. "F_ucking Bornholm" to przede wszystkim film o wypalaniu w roli matki, a także żony. Niby nic nowego, wszakże o syndromie gospodyni domowej rozpisywano się już 60 lat temu przy okazji premiery głośnej książki Betty Friedan. A jednak ten temat dalej jest rzadko poruszany w kulturze. 

"F_ucking Bornholm" jak wyżej napisałam nie daje jednoznacznych odpowiedzi. Nie demonizuje macierzyństwa i poświęcaniu się rodzinie, ani też nie oczernia, ani nie upiększenia kobiet "wyzwolonych" poświęcających się karierze. Raczej wydaje mi się przedstawia stanowiska mi osobiście bliskie, że w życiu trzeba umieć znaleźć odpowiedni balans priorytetów. Rodzina jest oczywiście najważniejsza, ale my także i nasz samorozwój, które możemy intepretować różnie też jest ważny i warto dla naszego dobra oraz dobra naszej rodziny znaleźć i na niego czas.  

Kwestia małżeńska przedstawia się już ciut inaczej. Relacja państwa Maleckich może posłużyć, jako edukacyjny film pod tytułem "Jak nie zachowywać się w związku i jak nie rozwiązywać problemów małżeństwie". Ostatecznie jednak według mnie pomimo zawirowań ich małżeństwo przetrwa kryzys. Co ciekawe obok właśnie Maleckich przeżywających kryzys mamy zobrazowanie człowieka po rozwodzie, który próbuje zawiązać relację z młodszą kobietą. I tu już szans na happy end nie ma. Takim związkom nie łatwo jest przetrwać, a rozwód zostawia trudną do zagojenia szramę, która przede wszystkim odbija się na dzieciach. 

"F_cking Bornholm" jest dobrze nakręconym filmem, z pięknymi widokami na cudowne zimne, północne morze. Do tego jest  w miarę dobrze zagrany i tak Stuhr najlepiej się tu prezentuje.  Niestety mimo tego i dość ciekawego przesłania jest to film kulejący fabularnie. Twórcom nie udało się wykreować pożądanej dramaturgii, fabuła jest oszczędna i posiatkowana, a portrety psychologiczne bohaterów nakreślone grubą krechą. Ogółem ten film mniej przypomina godne polskiej kinematografii arcydzieło dramatu,  a bardziej jakiś tvn serialik. 

Szkoda, bo ten film miał dobre podstawy, a został zwykłym średniakiem.

środa, 24 sierpnia 2022

"Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii

 



Reżyserem tego filmu  jest Robert Eggers, którego możemy kojarzyć  z  filmem Lighthouse, który był nominowany do Oscarów, aż w jednej kategorii "Najlepsze zdjęcia". I której nie wygrał. Więc, jeżeli komuś po przegranej "Twój Vincent" z typową bajką disneya  "Coco" brakuje wciąż dowodów na to, że ta nagroda jest nic niewarta, niech weźmie pod uwagę ten przypadek. 

Przechodząc, jednak do samego filmu o jakże interesującym tytule. To "Czarownica" świetnie wpisuje się w tą nową falę horrorów, jaką od paru lat możemy obserwować. Slasherowe momenty odchodzą w niebyt na rzecz psychologizacji, dusznej atmosfery, powoli budowanego napięcia i spełnieniu pewnych wymogów artystycznych. Kino w tym zakresie wraca do starych dobrych czasów. 

"Czarownica" opowiada historię angielskich kolonialistów, których na dzikie, bezludne pustkowia z cywilizacji wypchnęła chęć głoszenia Ewangelii. Niestety życie rodziny głównych bohaterów traci szanse na prowadzenie  trudnego, ale zasadniczo spokojnego życia w angielskiej, zorganizowanej wspólnocie, odgrodzonej od dzikich pustkowi szczelną barykadą. Powód tego jak można się już domyślić jest jeden. Otóż ojciec rodziny, jak to u protestantów jest w zwyczaju musiał dojść do wniosku, że to tylko on z ich wspólnoty prawidłowo interpretuje biblię, a co za tym idzie wiedzie odpowiednio pobożne życie. Wspólnota oczywiście ma te wymysły w głębokim poważaniu, wytacza mu proces, podczas którego chcą go skłonić  do przyznania się do winy, zgrzeszenia pychą etc. Oczywiście tatuś nie ulega i z całą rodziną dostaje wilczy bilet i musi opuścić miasto.   
Reszta filmu to między innymi pokazanie jak  ta rodzina złożona z rodziców i pięciorga dzieci radzi sobie na bezludnym skrawku ziemi obok lasu, dzień drogi od innych siedlisk ludzkich. I radzić sobie jakoś radzi, niestety wszystko zostaje zniszczone przez Czarownicę, która żyje w lesie. 

Na tym ten przydługi opis fabuły zakończę, który poza przybliżeniem ogólnego zarysu akcji miał wam też zobrazować, jaka jest problematyka tego filmu. Bo to jak przystało na nową falę horrorów poza wątkami thrillerowymi mamy do czynienia z próbą powiedzenia czegoś więcej. Tak, jak w Midsommarze mieliśmy tę prawdę objawioną, że kultura kolektywna zawsze wygra nad kulturą indywidualistyczną, a w Lighthouse kryzys męskości i zobrazowanie tego gigantycznego ludzkiego pragnienia  zyskania bliskości z Bogiem, której nigdy nie uzyska przez swą grzeszną naturę, tak "Czarownica" jest bardziej przyziemna. Mieści w sobie ogólną krytykę religijności(I co warto zauważyć protestancko-purytańskiej), patologii rodzinnych, odziera także z pewnego nimbu tych pierwszych niezłomnych kolonialistów amerykańskiej ziemi(Jakże ważny mit dla Amerykanów). 

W porównaniu do późniejszego Lighthouse czy też nawet Midsommaru "Czarownica" jest z nich najmniej artystyczna, a przy tym najbardziej realistyczna, a nawet w pewnym sensie naturalistyczna. O ile dwa pierwsze wymienione filmy ogromną uwagę przykładały do zdjęć i pracy kamery, tak "Czarownica" jest minimalistyczna. Kadry nie są specjalne wydumane, kolory w żaden sposób nie podrasowane, wszystko jest szaro-bure i  jesienne. 

Z tego filmu na długo zapamiętam dwie sceny: "Opętania" i "przepysznego życia". Eggersowi udało się w nich osiągnąć rzadki poziom kunsztu filmowego. 

Ostatecznie mam do tego filmu jeden zarzut i jest nim zakończenie. Otóż zakończenie, względem reszty filmu nie ma sensu. Jest dowodem braku pewnej konsekwencji w kreacji psychologicznej postaci. I bardzo dziękuje z tego miejsca Skazanemu na film, który w swojej interpretacji tego filmu umieścił fragment wywiadu reżysera na temat "Czarownicy", gdzie padło pytanie skąd takie zakończenie. Eggersen chciał mieć po prostu "szczęśliwe zakończenie". 
Cóż mogę tu dodać, dla wszystkich, którzy podzielają pogląd reżysera, że wybór głównej bohaterki jest pozytywny mam radę, leczcie się! Bo zdecydowanie jest z wami coś nie tak. 

wtorek, 9 sierpnia 2022

"Śmierć Ludwika XIV"

 


"Śmierć Ludwika XIV" to drugi film Alberta Sierry, jaki miałam przyjemność oglądać. Pierwszym było doprawdy męczące, obrzydliwe, a przy tym genialne "Liberte". 

"Śmierć Ludwika XIV" była jego wcześniejszym filmem, który również mieści się w jakże znanej cześci francuskiej historii. I o ile w "Liberte" Sierra zajął się przedstawieniem karykatury francuskich libertynów u progu rewolucji, tak w tym filmie, jak można wnioskować po tytule skupił się na dużo donioślejszym temacie. Wielkim, tak samo jak wielka była postać Ludwika XIV. Sierra jednak, jak to u niego ucieka od pompatyczności czy też jakiegokolwiek patosu.  "Śmierć Ludwika XIV" jest bardzo monotonnym i bardzo smutnym filmem o mierzeniu się człowieka ze śmiercią. 

Król Słońce, władca ówcześnie najważniejszego państwa na świecie, którym rządzi absolutystycznie od kilku dekad przegrywa. Przegrywa z powolnie rozwijającą się gangreną, która coraz bardziej wyniszcza jego stare ciało. Alberto Sierra reaktywował w tym filmie średniowieczne motywy dotyczące śmierci. Wobec śmierci każdy nawet Król Słońce staje się bezsilny, tyczy się ona jego tak samo, jak jego poddanych. 

Tak, więc przez te prawie dwie godziny obserwujemy powolną agonię króla wraz z nieudolnymi przepychankami najbliższych służących i lekarzy nad jego łożem, którzy z jednej strony głowią się jak  mu pomóc, a z drugiej bardziej frapują ich zawodowe potyczki, dworskie przepychanki czy też Molier. 

Ludwik XIV wobec nadchodzącej śmierci jest także przeraźliwie samotny. Nie czuje jej chyba jedynie przy swoich ulubionych psach myśliwskich, które zresztą nie są do niego dopuszczane w obawie przed przenoszeniem choroby. Tak, więc stary król leży samotnie na wielkim łożu przykrytym szkarłatem, w przyciemnionej komnacie, blady, pomarszczony, nie mogący chodzić, ani jeść a na głowie wciąż ma jednak wielką, karykaturalną perukę, pod którą jeszcze bardziej niknie. Czyżby miała ona symbolizować w pewien sposób koronę? Być może, ciężar mógł być podobny. 

Przez długi czas jednak nikt, ani otoczenie, ani król nie dopuszczają myśli o jego śmierci. Mimo utraty sił i bólu Ludwik XIV wciąż rwie się do rządzenia, jednak i to mija. Symbolicznie żegna się wnukiem, który jest jego dziedzicem, udziela mu porad i wierzy, że to coś da. 

Niebywale uwiodły mnie zdjęcia w tym filmie. Na myśl nasuwa mi się ich barokowość. W sposobie gry światłem i kontrastem. Niektóre sceny, jak posągowa pozycja Ludwika na szkarłatnym łożu, na czarnym tle, oświetlona jedynie świecami, czy też zbliżenie na twarz służącego, która mlecznobiała w kontraście do ciemnego tła, włosów i oczu mogłyby uchodzić za dzieła z epoki, gdyby przenieść je na płótno. 

Te zdjęcia dodają temu filmowi jeszcze bardziej kameralnej atmosfery. Sierra ma talent do robienia takich filmów, przy czym w nich nie ma nic wymuszonego. Są jakie są, bo takie mają być, bo taka jest jego wizja artystyczna. I pragnienie jej spełnienia jest najważniejsze. I zapewne dzięki tej naturalności tak bardzo te filmy mi się spodobały.

Jako smaczek dodam, że Sierra czy to w ramach żartu czy też dla poprawienia wiarygodności historycznej swojego filmu( A zapewne z jednego i drugiego) nawiązał do wspomnianego wcześniej Moliera. Molier napisał, jak mi się wydaje kilka komedii wyśmiewających współczesną sobie medycynę i lekarzy, którzy jawili mu się wyłącznie jako szarlatani. Jest to na tyle ważny wątek w jego twórczości, że znalazł on sporo miejsca we wstępie do dzieł zebranych Moliera, które przetłumaczył Boy, i które tym wstępem sam Boy opatrzył. 

Tak, więc Sierra korzysta z kpin mistrza komedii na temat lekarzy i mizernego stanu medycyny, która długo jeszcze miała być błądzeniem po omacku. 

Ostatnia scena "Śmierci Ludwika XIV" może ujść za iście molierowską, choć dużo bardziej gorzką. Szczęśliwego zakończenia, jako tako nie mamy, bowiem po biblijnemu wszystko okazało się marnością. 

poniedziałek, 1 sierpnia 2022

"Pan T"

 


3 lata zajęło mi się zebranie, żeby obejrzeć "Pana T" w reżyserii Marcina Kryształowicza.  Tak długi okres zwlekania zawdzięczam głównie recenzji Drugiego Seansu, która była umiarkowanie negatywna czy też  po prostu bardzo krytyczna.  A jako, że mam do ich recenzji zaufanie mój pierwszy zapał do tej produkcji szybko przeminął. W końcu jednak po długim czasie od premiery zebrałam się w sobie i na netfliksie obejrzałam ten film . Moja opinia będzie zupełnie odwrotna od wspomnianych tu youtuberów. 

O ile pierwsza scena "Pana T" wzmogła we mnie negatywne przeświadczenia(Wydała mi się zbyt sztuczna), tak już kolejna zupełnie zmieniła moje  odczucia. 

Wynikło to z tego, że jestem osobą, która bardzo lubi wyszukiwać nawiązań do innych dzieł kultury, a "Pan T" w takowe obfituje. Między innymi wyłapałam nawiązania do Myśliwskiego i Predatora. Oczywiście zapewne część z nich to moja nadinterpretacja, ale oglądając bawiłam się dzięki temu przednie.  

"Pan T"  swoją formą, ale także estetyką bardzo mocno przypomina dzieła polskiej szkoły filmowej, ale także współczesne filmy Pawlikowskiego, który zresztą czerpał z tych samych źródeł. Film Kryształowicza uznaje za pewnego rodzaju reaktywację PSF z tą różnicą, że ten jest znacznie bardziej przyziemny w sposobie filmowania, kreowania postaci, konstrukcji dialogu czy dobieraniu wątku przewodniego każdej sceny.  Nie jest to jednak arcydzieło na tą samą miarę. 

Obok relacji z życia niepokornego literata w początkowych latach PRL mamy wątek spiskowy, związany z lalkami dla dorosłych i planami wysadzenia Pałacu Kultury. Ten wątek zostaje rozwinięty w ten sposób, że trudno mi stwierdzić, którego z jego elementów są w pełni wytworem wyobraźni głównego bohatera, a na ile realną sytuacją.   

Będąc już przy tytułowym Panu T granym przez Pawła Wilczka, będącym filmową wersją Leopolda Tyrmanda(Ale o tym nie mówimy głośno), przejdę już do samej fabuły. 
Historia opowiedziana przez Kryształowicza jest oczywista i nie jest. Opowiada bowiem ona o niepokornym literacie, który postanawia się nie zhańbić współpracą  z władzą komunistyczną, co kończy się dla niego popadnięciem w ogromną biedę materialną, jak i duchową. Nasz główny bohater przestaje być wydawany, przestaje być sławnym, co bardzo go boli i uniemożliwia mu pisanie czegoś więcej, poza dziennikiem.  Do tego ma problemy osobiste ze swoją uczennicą. 
Cały ten film skupia się na opowiedzeniu historii walki jednostki z złym systemem, a jego przesłanie jest jednoznaczne, tożsame z tym co w "Innym świecie" zawarł Herling-Grudziński: Niemoralne postępowanie zawsze będzie niemoralne i złe okoliczności nigdy nie są usprawiedliwieniem dla złych wyborów. 

Na końcu chciałabym się jeszcze odnieść do jednego zarzutu wobec tego filmu, jaki padł w recenzji Drugiego Seansu. Otóż stwierdzono tam, że postać grana przez Wilczka jest bezbarwna. I w pewnym stopniu się z tym zgadzam. Jest ona mimo pewnych bardzo emocjonalnych scen przezroczysta, ale to jest akurat zaleta, a nie wada. Taki zabieg pozwolił na wykreowanie postaci everymana, z którą każdy z nas może się utożsamić. Według mnie twórcom z powodzeniem się ten plan udał. 

Podsumowując "Pan T" to film dobry pod wieloma względami, który na filmwebie oceniłam wysoko i uważam, że jego twórcom można  powierzyć ekranizację "Złego", jednak nie jest to filmem mogący liczyć na miano arcydzieła. 

wtorek, 12 lipca 2022

"Barbara Radziwiłłówna" Alojzy Feliński

 





"Barbara Radziwiłłówna" Felińskiego jest uznawana za pierwszą polską tragedię. Co więcej tragedię  narodową. Powstałą  w atmosferze politycznej i patriotycznej gorączki.  Na gwałt poszukiwano czegoś, co będzie w stanie spełnić oczekiwania artystyczne, a przede wszystkim poruszającego tematy historyczne i wpisujące je w bieżące potrzeby polskiego społeczeństwa. W końcu znalazł się Alojzy Feliński z dziełem osnutym na kanwie wydarzeń ze złotego wieku Rzeczypospolitej. 

O nieszczęśliwej miłości Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny słyszał, chyba każdy z nas. Sporo z nas być może zna znakomity obraz Józefa Simmlera.   Z tej historii skorzystał w swojej tragedii Alojzy Feliński. 

Jak można się domyślać z prawdą historyczną dzieło Felińskiego nie ma wiele wspólnego. Wszystkie nieścisłości, umyślne przeinaczenia, ładnie prostują przypisy w powyższym wydaniu. Największą jest chyba zupełne wyidealizowanie postaci Barbary, postawionej tu za wzór cnót chrześcijańskich i polskich. Tymczasem w rzeczywistości można o niej dużo powiedzieć i też dużo mówiono przez jej współczesnych. 

Ale już pomijając całą tę otoczkę to "Barbara Radziwiłłówna" Felińskiego źle się zestarzała. O ile, kiedykolwiek była niezła. 

Od pierwszych stron mocno w oczy wrzuca się bardzo przesadzony język, który zwłaszcza w dialogach wypada beznadziejnie. Nawet biorąc pod uwagę realia epoki, gatunku słownictwo Alojzego Felińskiego nie jest w stanie się obronić. 

Sama nieszczęśliwa miłość, która kończy się śmiercią jednego z kochanków jest rzeczą wprost idealną dla tragedii. Tak w tym przypadku autorowi kompletnie nie udało się wykorzystać potencjału tej historii. Skupianie się na swoistej dydaktyce patriotyczno-moralnej zabiło ducha, który każdą dobrą tragedię powinien napełnić. 

Swoją rolę dla polskiej literatury Feliński odegrał bez dwóch zdań, stąd warto się z nim zapoznać. Do mnie jednak nie przemawia.

środa, 30 marca 2022

"Malarstwo białego człowieka" tom 9 Waldemar Łysiak




Czytanie "Malarstwo białego człowieka" zaczęłam dość z czapy, bo z tomu 9 rozpoczynjącego w praktyce nową serię, tym razem poświęconą wyłącznie malarstwu polskiemu, ale jednak muszę uznać to za udany początek przygody z Łysiakiem i malarstwem. 

Łysiak już we wstępie nie ukrywa, że o tej części naszego narodowego, artystycznego dziedzictwa nie ma najlepszej opinii. Czy też po prostu świadomie stwierdza w komitywie zresztą ze znawcami tematu, że niestety malarstwo polskie nie przedstawia zbyt dużej wartości, zwłaszcza w kontekście światowym.                              Kilkukrotnie pada tu stwierdzenie, że polscy malarze są częstokroć dobrzy, rzadko świetni, prawie nigdy genialni. 

Tak, więc w znanej z innych tomów metodzie Łysiak zapoznaje nas czytelników z poszczególnymi twórcami i malarzami. Wprowadza  nas w historię polskiej sztuki, przede wszystkim utyskując w praktyce na wszystko. Zarzuca naszym malarzom(W tym renomowanym) od niedostatków warsztatowych, amatorszczyzny przez wstecznictwo, uleganie modzie i popularności po brak smaku, umiaru, jak i odwagi. 

Głównymi przyczynami tego stanu rzeczy autor upatruje  przede wszystkim w braku odpowiedniego szkolnictwa, słabego gustu kupujących,  w egzotyzowaniu, jak i w Monachium(O co chodzi z tym niemieckim miastem wam nie zdradzę, musicie sami przeczytać). 

I tak o to na ok. 300 stronach poza dokładnym zapoznaniu nas z wadami polskiego malarstwa, poznajemy najważniejsze tendencję, nazwiska, jak i dzieła przedstawiające najważniejsze dla niego motywy. 

Podsumowując dla osoby, takiej jak ja, czyli zaczynającej swoją przygodę z malarstwem(Zwłaszcza od strony historycznej i teoretycznej) jest to świetne kompendium, prezentujące w pigułce najważniejszą dla tej dziedziny wiedzę.