.

.

wtorek, 13 kwietnia 2021

"Martwe wody" - Czyli dlaczego wolę współczesne europejskie kino od amerykańskieg/o


 

Wśród różnego rodzaju kinomanów, a przynajmniej tych internetowych panuje żelazna opinia, że "amerykańska kinematografia to coś wielkiego". No bo ten Woody Allen to prawdziwy reżyser, Ojciec Chrzestny to najlepszy film, jaki powstał, a Oscary to najważniejsza nagroda filmowa ever itp. A gdy w ferworze fejsbukowych i filmwebowych dyskusji znajdzie się jeden sprawiedliwy, co się z tego ogólnego konsensusu wyłamie, to cóż usłyszy kontrargumenty, zawierające w sobie takie słowa, jak "snob", "przegadane", "nuda". Ot, życie! 

Jednakże ten post nie ma na celu omówienia tego bardzo produktywnego konfliktu, a zaprezentowania mojego zdania na temat filmu "Martwe wody" w reżyserii Bruno Dumonta. 

Wyobraźcie sobie piękny rok 1910, lato, flandryjskie wybrzeże. Gdzie niebo jest w pełni błękitne, morze intensywnie  turkusowe, piasek jest prawie biały, rośliny albo są butelkowo zielone, albo żółte, spłowiałe od słońca i te widoki na rozległe zatoki, rozlewiska i morze. Istny raj. I do tej małej idylli, przybywa liczna arystokratyczna rodzina, żywcem wyjęta z radzieckiej propagandy. Większość jej członków jest lekko fizycznie, a umysłowo już szczególnie upośledzona, egzaltowanie sięga u nich zenitu, oderwanie od rzeczywistości tak samo, a czas wolny upływa się im nad bambinistycznym zachwytem nad naturą i prostym ludem. Ewentualnie na wspomnieniach kazirodczego trójkąta(Ojciec, brat, siostra), w którym doszło do gwałtu, albo nie(Ciężko stwierdzić). W każdym bądź razie owocem tych plugawych czynów jest dziecko. W tym roku pańskim 1910 nastoletnie, które jest naznaczone trendami wieku XXI, więc tak nie  do końca wiadomo, jakiej jest płci. Znaczy, najpewniej jest chłopcem czującym się dziewczynką. Wszakże przez większość filmu występuje w damskim wdzianku. 

Do tego mamy tajemnicze zniknięcia, humor rodem z Monty Pythona i filmów Kusturicy, i Barei, ni stąd ni zowąd latających ludzi, wątek kanibalistyczny i dwoje policjantów, aż nazbyt przypominających Flipa i Flapa, którzy poziomem rozgarnięcia niewiele ustępuje bohaterom komedii "Idiokracja". 

I odpowiadając teraz na pytanie zawarte w tytule tego posta. Wolę współczesne europejskie kino od amerykańskiego, bo tylko w europejskim kinie takie combo po pierwsze jest możliwe, a po drugie może zakończyć się dobrym rezultatem. 

Naprawdę, ten film na podstawie tego co już napisałam, wydaje się być koszmarem dla każdego konserwatysty. A jednak nim nie jest, "Martwe wody" jawi się nam, jako całkiem niezła czarna komedia, która nie oszczędza nikogo. I którą każdy, niezależnie od światopoglądu może obejrzeć  z przyjemnością. 

I teraz znowu nawiązując do tytułu posta, wyobraźcie sobie, co by było, gdyby ten film robili amerykanie. Z MontyPythonopodobnego humoru nie zostało, by nic. Rodzina Van Pethegem  w swoim upośledzeniu nie byłaby uroczo zabawna, a byłaby wcieleniem zła, jakie te wszystkie czarne charaktery z filmów superbohaterskich. Prosty lud, aż nazbyt czerpałby z komunistycznych propagandowych klisz, a wątek transgejowy zyskałby rolę przewodnią i to w wydaniu znacznie mniej subtelnym. 

Co poza tym pozytywnego można dodać o "Martwych wodach"? Cóż  na pewno całą strone techniczną. Dumont zadbał o świetną reżyserię, montaż, kostiumy i zdjęcia. Do tego "Martwe wody" odznaczają się wyśmienitym aktorstwem. Obok starej elity francuskiego kina, jak Juliette Binoche, Fabrice Luchini i Valerii Tedeschi mamy łapanych z ulicy naturszczyków, grających naszego Billiego, poławiaczy omułków oraz dwojga funkcjonariuszy policji.  Wszyscy dają sobie znakomicie radę. Szczególnie na wyróżnienie zasługuje Juliette Binoche. Wydawanie z siebie tak wysokich dźwięków przez cały film to naprawdę nie lada wyzwanie;) 

"Martwe wody" pomimo swoich niewątpliwych zalet w moich oczach uzyskały zaledwie 6 gwiazdek na 10. Jest to spowodowane dwiema rzeczami. 

Otóż lubię zarówno Monty Pythona, jak i filmy Kusturicy oraz Barei, ale wymieszanie tego rodzajów humorów z "francuskością" na dwie godziny seansu to zdecydowanie za dużo. Po jakiś 70 minut trwania filmu, które upłynęły mi, jak z bicza strzelił. Konwencja tej produkcji zaczęła mnie męczyć i tak przez ostatnie 40-30 minut "Martwych wód" zdarzyło mi się przescrollować twittera,  a w myślach czekałam na finał. 

I tak o to płynnie przechodzimy do drugiej wady tego filmu. Otóż im bliżej końca byliśmy, tym bardziej czekałam na puentę i się niestety nie doczekałam. 

Gdy się przegląda recenzje tego filmu, wszystkie skupiają się na aspekcie wizualnym, aktorskim i konwencji, jaką ta produkcja przybrała. Natomiast to o czym ten film jest, bywa podsumowywane w paru zdaniach, że to film  zasadniczo o niczym. Taka zabawa dla zabawy(Przychylam się ku tej opinii).  Jest też druga interpretacja, która uważa, że "Martwe wody" to film o "niesprawiedliwym, patriarchalnym, tradycyjnym świecie, który nie może przetrwać, a który uciska naszego biednego Billiego(Nasz transpłciowiec). " No i to jest wierutna bzdura. Jak można powiedzieć, że rodzina Van Pethegemów uciska Billego. Kiedy przypomnę mamy rok 1910, a ci w pełni pozwalają mu na codzienne przebieranie się za dziewczynę, noszenie peruki i to nie tylko po domu, ale także na zewnątrz. I kompletnie tego nie komentuje, ani żaden w sposób nie traktuje go gorzej niż jego kuzynki. Tylko jego matce raz, po kłótni  wyrywa się, żeby skończył z tymi przebierankami. 

Podsumowując, jak ktoś lubi ładne, nadmorskie krajobrazy, ładne kostiumy i takie trochę dziwaczne klimaty to jak najbardziej polecam obejrzeć, ale mając na uwadze te dwie poważne wady. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz