Ze Szczepanem Twardochem nigdy nie było mi po drodze. Do niedawna moja znajomość jego twórczości ograniczała się do "Epifanii Wikarego Trzaski", którą choć wspominam dobrze, nie sprawiła, że zapałam ogromną miłością do tego autora.
"Chołod" jest już moim drugim podejściem do Twardocha i tym razem naprawdę udanym.
Historia Konrada Wilgemonowicza jest zarówno niezwykła jak i zwykła. Przybłęda, który nigdzie nie jest u siebie, nie wie, kim tak naprawdę jest, urzeczony rewolucją wyrusza do Rosji bolszewickiej, gdzie walczy za komunizm, w końcu zakłada rodzinę, ustatkowuje się, ażeby na koniec zostać przemielonym przez obozowe tryby.
Historia jak wiele, a jednak Twardochowi ukrywającemu się za konwencją biografii udaje się nas zaskoczyć, a nawet nie tyle zaskoczyć, co poruszyć w nowy sposób i tym samym swoiście uaktualnić tematy, które wydawało się obrosły nimbem czasu.
Twardoch za pomocą kostiumu historycznego na nowo dekonstruuje nam istotę człowieczeństwa. Widuch maniakalnie w swoim pamiętniku zadaje sobie pytanie czy jest "czełowiekiem" czy nie. Poznając jego losy i ludzi, którzy się o niego otarli można dojść do wniosku, że Widuch źle to sformułował. Powinien pytać czy coś takiego jak człowiek w ogóle istnieje.
I zdaje mi się, że sam Twardoch doszedł do podobnych wniosków i stąd powstał Chołod.
I tu autor czerpię z konwencji dobrze znanej literaturze, czyli utopii.
I w pierwszej chwili myślimy, że ta część powieści pójdzie już utartym szlakiem, jednak Twardoch konsekwentnie kreuje swój literacki świat. Chołod nie jest utopią. Nie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Nie jest to ani Atlantyda, ani stworzona rodzimą ręką wyspa Nipu. Nie przyświeca mu idea niesienia kaganka oświaty, nie ciąży mu dydaktyzm.
Twardowski Chołod to zimne piekło, które bohaterom jedynie zdaje się rajem. I nietrudno im się dziwić, wszakże porównali go do stalinowskiej Rosji i obozowej rzeczywistości.
Jednak i Chołod ku utrapieniu bohaterów zniknie zmiażdżony sierpem i młotem.
Koncepcja świata według Twardocha to coś, co mnie zafascynowało w tej powieści najbardziej. Zdaje się wypływać z niego absolutny pesymizm i poczucie wszechobecnego zła. Nawet nie walki dobra ze złem, a po prostu czystego zła, przed którym nie ma ucieczki. I to powracające pytanie zadawane samemu sobie przez Widucha czy jest czełowiekiem, zdaje się tak naprawdę pytać, czy można mieć w sobie dobro i je czynić.
Na końcu Widuch staje przed ostateczną próbą, którą jednak wygrywa.
Abstrahując od głównej fabuły, zafrapowała mnie w tej książce jedna rzecz. Obraz samego siebie poczynionego przez autora. Otóż Twardoch opisuje się nam jako człowiek zbłąkany (dlaczego już nam nie wyjaśnia), który dla osiągnięcia jakiegoś spokoju ducha opuszcza rodzinę, żeby samemu podróżować po Grenlandii, po to, aby się sprawdzić i uciec. To wraz z paroma szczegółami z pamiętnika Widucha sprawia, że można zadać sobie pytanie, czy Twardoch próbuje na kogoś pozować, czy jednak rzeczywiście pomimo już ładnego wieku dalej tkwi w jakiś kompleksach na temat swojej męskości.
Ciężko mi to orzec, ale podejrzewam, że za parę dekad powstanie o tym bardzo gruba książka